Metamorfozy mebli z PRL – czy to w ogóle jest e(ste)tyczne?

Są takie tematy, które niezmiennie rozgrzewają do czerwoności opinię publiczną i dzielą społeczeństwo niczym przedziałek: żołnierze wyklęci, tatuaże, karmienie piersią w restauracjach i… Tak, dobrze myślicie – malowanie mebli.

O ile jednak każdy się zgodzi, że tatuaż to prywatna sprawa między człowiekiem a jego skórą właściwą, o tyle do mebli – nawet tych cudzych, prywatnych – rościmy sobie wszyscy jakieś niewytłumaczalne prawa. Internetowe fora i facebookowe grupy pełne są gorzkich wyrzutów pod adresem tych, którzy ośmielili się zmodyfikować mebel starszy niż, dajmy na to, wczesny Jaruzelski:

szkoda
a taki był piękny
jak mogłeś
zniszczyłeś
zmarnowałeś
to powinno być karalne
trzeba było oddać komuś, kto doceni
zbrodnia!
TAKICH MEBLI SIĘ NIE MALUJE

Jako urodzona buntowniczka na dźwięk takich słów mam palpitacje i mroczki przed oczami. „Przepraszam bardzo” – mam ochotę spytać – „ale kto dokładnie zarządził, że SIĘ NIE MALUJE?”. Z którego roku ta ustawa? Czy to jakaś nowa unijna dyrektywa? A może to sprawka papieża? Jeśli tak, to się nie czuję wyżej wymienionym zarządzeniem objęta.

Jasne, nie wszystko się musi każdemu podobać, wszak wiadomo, że jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził. Rozumiem więc, że można taką nie-w-naszym-guście metamorfozę skrytykować i napisać wprost, że „moim zdaniem brzydko”. Że „nie podoba mi się”. Że „chu**** z grzybnią, if you ask me”. Nie jestem za to w stanie pojąć, jak można mówić komuś, co ma zrobić ze swoją własnością i piętnować go za to, że jakąś rzecz przystosował do swoich potrzeb i przyciął na swoją miarę! Ale taki jest właśnie urok internetu: można wejść z butami w cudze życie, rozsiąść się w dużym pokoju i dłubiąc w zębach, arbitralnie zjechać szafkę, kinkiecik i kolor zasłon.

Wyczuwam jednak pod tym płaszczykiem grubiaństwa i burackich odzywek dobre intencje i rodzaj troski o nasze wspólne dziedzictwo. Nie, nie troski, obawy raczej. Obawy, że taka, dajmy na to, komódka, zbezczeszczona farbą, nie będzie już „czystym” i oryginalnym świadkiem historii polskiego meblarstwa. I z przekonania, że ona tylko w stanie niezmienionym może to świadectwo dalej dawać. No niestety, lajf is brutal, zaś szoł mast goł on. Nie każdy, kto kocha stare meble, musi fundować w swoim mieszkaniu muzeum i ślizgać się między „antycznymi” 60-letnimi szafkami w filcowych kapciach. Choćbyśmy łzy ronili i rwali na piersi koszulę, to każdy ma pełne prawo do zanurzenia w liliowej farbie swojego biedermeiera czy któregokolwiek z ludwików.

Przyznam, że jakiś czas temu mi samej na widok przemalowanego starocia wyrwało się: „Szkoda. A taki ładny był, radomszczański…”. Jednak im dłużej o tym myślę, tym głębsze jest moje przekonanie, że źle lokujemy nasze obawy. Może troskę o ikony polskiego meblarstwa należałoby przenieść na meble niedoceniane, zapomniane? Na biurka próchniejące na strychach, komody kurzące się w piwnicach, śmierdnące w szopach fotele i stoliki puchnące od wilgoci przy psich budach? Na wszystkie wyroby z litego drewna czekające smętnie na porąbanie i spalenie. Tutaj upatrywałabym problemu. Niestety, zawieruchy dziejów, przesiedlenia, oderwanie od korzeni i wreszcie mikroskopijność klit w Wielkiej Płycie sprawiły, że w kraju nad Wisłą to meblowe dziedzictwo ma się kiepsko.

Jeśli nasze rodzime, oryginalne mid-century modern miałoby wyginąć, to właśnie w takich okolicznościach i z takich przyczyn. Z niekochania, niedocenienia, nieświadomości, nieznajomości. Nie zaś z winy tych, którzy ratują meble ze śmietników i wystawek, którzy odkupują je od handlarzy i wnuczków z niewygodnym spadkiem. I którzy później poświęcają im czas, uwagę, pieniądze i mnóstwo pracy, by nadać im nowe życie. Bo to właśnie pod ich palcami pokryte pajęczyną rupiecie zamieniają się w pierwszoplanowych aktorów, po niemal półwieczu znów grają we wnętrzu pierwsze skrzypce, są obiektem zainteresowania, pytań, zazdrości nawet. Opowiadając o nich, możemy zaciekawić słuchacza wycinkiem historii dizajnu. A może – kto wie – rozbudzić w nim pasję i sprawić, że choroba zwana odnawianiem rozprzestrzeni się w szerszych kręgach…

Kasia Sojka

Żona, matka, blogerka, Demon Remontowego Chaosu. Stołeczne ZOO uhonorowało ją certyfikatem Najbardziej Leniwego Leniwca na Mazowszu. Totalnie pozbawiona poczucia humoru, zupełnie nie rozumie, dlaczego czytając jej blog Piatypokoj.pl, ludzie pokładają się ze śmiechu. Przeciwniczka rozwiązań ponadczasowych i „na lata" (nie licząc małżeństwa), toczy swą prywatną krucjatę wymierzoną w beżowe ściany i nudne meble. Lubi futomaki, ludowe pieśni i otwierać nowe opakowanie proszku do kolorów.