Sztuka czy rzemiosło?
Ostatnio moje myśli często błądzą wokół rzemieślników, grupy odchodzącej (chyba) do lamusa. Mam wielką ochotę nazwać ich artystami, lecz kiedyś ktoś zwrócił mi uwagę, że rzemiosło to jednak nie sztuka.
Coraz mniej osób decyduje się terminować u mistrzów rzemiosła. Tempo życia każe szybko działać, szkolenie warsztatu wymaga zbyt wiele czasu. Wykonawcy pobieżnie opanowują kilka podstawowych technik, nie zawracając sobie głowy zgłębianiem tajników i biegną szukać klienta, a potem biegną przyjąć zaliczkę. Dodatkowo praca rzemieślnika w wielu dziedzinach przestaje być konieczna – mechanizacja, automatyka, komputeryzacja niwelują potrzebę kształtowania przedmiotów w zdyscyplinowanych dłoniach fachowców par excellence.
Tymczasem sztuka ma się dobrze na niezagrożonej niczym pozycji. Artysta, nieskrępowany żadnymi ramami, bazując na szlachetnym wykształceniu i boskim pierwiastku, który w sobie odkrył, może swobodnie dawać upust fantazji, tworząc często dzieła, które trudno umieścić nam w powszechnej (uproszczonej?) definicji piękna. Artyście wolno zrobić happening, włożyć palec do nosa, obwieszczając, że jest to symbol kontaktu z wszechrzeczą, i oczekiwać uznania (nawet jeśli grono odbiorców miałoby być bardzo wąskie).
Naturalnie i artysta, i rzemieślnik przechodzą przez próbę ognia. Ktoś, kto udaje artystę, to chałturnik, w najlepszym wypadku – skandalista. Ktoś, kto udaje rzemieślnika, to partacz.
Rzemieślnik w pokornym rygorze reguł sztuki wydaje na świat dopracowane w szczegółach kolejne egzemplarze swoich produktów. Ale artystą nazwać go nie wypada, bo nie serfuje karkołomnie po śmiało wytyczanych przez siebie szlakach.
Nie chcę umniejszać ani trywializować pozycji artysty. Przykład z palcem wkładanym do nosa podałam dla kontrastu, ale oczywiście nie tak pojmuję sztukę. Chciałam jedynie zwrócić uwagę na pożegnalny cichy marsz rzemieślników, którzy znikają, bez szumu, tak jak istnieli, bez anturażu.
Kreślę kolejne zdania, mając w świadomości klika wspaniałych przykładów powrotu do szlachetnego rzemiosła na naszym polskim rynku wnętrzarskim. I dlatego też podejmuję temat, abyśmy w zalewie reklam promujących masową produkcję, nie tracili świadomości tego, jaką wartość reprezentują sobą ludzie, którzy na pierwszym miejscu stawiają fach i surowiec, by te torowały im drogę sukcesowi handlowemu.
Nie mogę też przestać myśleć o stolarzu, który przy Vicolo Cellini w Rzymie poddaje renowacji kolejne antyczne meble. Tak samo, niezmiennie od 70 lat. Lecz nikt nie przychodzi do niego na nauki.
Starszy pan ma już lat niemal 80. Opowiadał mi, że stolarstwem zajmuje się, odkąd skończył lat siedem. Po szkole przybiegał do domu, by zaraz potem udać się do mistrza i podglądać jego pracę, przyswajając sobie kolejne tajniki rzemiosła. Uśmiechnięty, spokojnymi ruchami, przestawia powierzone mu do renowacji egzemplarze, które także kiedyś wyszły na świat spod ręki rzemieślnika, w czasach, w których nikt nie podpierał się nakładką z MDF-u w miejscach przekraczających jego umiejętności, w czasach, w których nikt nie śmiał obrabiać drewna, które nie wyschło należycie, w czasach, w których ingerowało się w proces wzrostu rośliny (vide Krzywy Las), by uzyskać kilkadziesiąt lat później odpowiedni kształt mebla.
A jednak we Włoszech wciąż utrzymuje się zwyczaj panujący wśród rzemieślników, by swą pracę wykonywać przy otwartych drzwiach i oknach. Turysta spacerujący włoskimi uliczkami ma całkiem dużą szansę podejrzeć zajętych robotą tapicerów, szewców, stolarzy… Włosi, mimo wszystko, są jeszcze świadomi, że ten fragment rzeczywistości podnosi wartość ich kultury, czyni ich kraj atrakcyjnym w oczach przyjezdnych, bo w końcu wśród tychże warsztatów wyrastał słynny znak „Made in Italy”, wyniesiony do rangi najszlachetniejszego brandu.
Czy fakt, że rzemiosło jest zjawiskiem ginącym, może usprawiedliwiać moją próbę ustawienia go na równi ze sztuką? Może właściwszym określeniem byłaby wirtuozeria? A może po prostu jak zwykle dałam się ponieść sentymentom?