Jakie życie, taka podłoga, czyli slow life w praktyce
Pierwsze kilkanaście lat XXI wieku sprawiło, że trudno dziś ocenić, co jest piękną rzeczywistością, a co po prostu skutecznym marketingiem. Kiedy słuchamy obietnic producentów, mamy poczucie, że możemy z wiarą wtulić się w ich ramiona, jak wtedy, gdy z rozpędem i zdartym kolanem rzucaliśmy się w pocieszające objęcia matki. Migdałowe mleko, które kupujemy, jest najzdrowsze na świecie, bez laktozy, za to z odpowiednią ilością mono-, propylocośtamminianów, a klocki naszego Jasia są z ekologicznego plastiku barwionego burakami. Często myślę, że agencje reklamowe posługują się zwyczajnie najlepszym patentem na świecie, to znaczy – ironią. Ironia jest super, bo w sumie po niej nie zostaje już nic. „Ma pani problemy gastryczne po naszym hiperzdrowym Makaronie 0% Wszystkiego? No, ale to przecież było takie hasło, że zdrowy, hasło reklamowe. Mimo wszystko w ramach rekompensaty przyślemy pani tygodniowy zapas Makaronu”. I nawet nie wiadomo, kiedy nachodzi nas myśl: „Ale mają super obsługę klienta! Teraz zrobię carbonarę na tydzień i będzie dla całej rodziny!”.
Norwesko-kanadyjski przełom
Ktoś w końcu musiał zauważyć, że to tylko przedstawienie, w którym grają doskonale wyszkoleni aktorzy, a które my, konsumenci, oglądamy bez refleksji i jeszcze przeżywamy bardzo głębokie katharsis. Bo nic tak nie poprawia samopoczucia, jak świadomość, że papierek wyrzucony przez nas na ulicę zostaje moralnie zredukowany przez zakup kawy fair trade lub koszuli szytej z biomateriału przez krawcową z Przemyśla (w domowym zaciszu!).
Myśl o konsumenckim przebudzeniu wykiełkowała w Norwegii, skąd rzuciła nasiona aż do Kanady. Początkowo tak naprawdę miała niewiele wspólnego z konkretnymi zasadami postępowania, rozwijała raczej ogólną filozofię, która wyrażała potrzebę nauczenia ludzi wolniejszego życia. Ojcem całej ideologii „slow” jest Geir Berthelsen, założyciel Światowego Instytutu Powolności. W 1999 r. zaprezentował on manifest, który z kolei zainspirował Kanadyjczyka Carla Honoré do napisania książki. Wydana w 2004 r. „Pochwała powolności” – jakże ironiczny tytuł dla czytelników Erazma z Rotterdamu! – stała się bestsellerem, przetłumaczono ją na 30 języków, a „Financial Times” napisał, że jest dla ruchu „slow” tym, czym „Kapitał” Marksa dla komunizmu (to pochwała, choć brzmi dziwnie, zważywszy na to, że „Financial Times” to konserwatywny dziennik). Książka Honoré była już pełna konkretów: zawierała wyrażenie „slow movement” oraz instrukcję, jak filozofia powolnego życia może być realizowana na każdej płaszczyźnie ludzkiej działalności. Autor zauważył potrzebę zmian w edukacji, rodzicielstwie, sposobie, w jaki wydajemy pieniądze, ale co najważniejsze dla mnie – w sposobie projektowania i wytwarzania rzeczy. Swoją ideę nazwał konsekwentnie „slow designem”.
Slow design
Do niedawna był mi całkowicie obcy. Oczywiście, gdzieś po drodze mojej eterycznej przygody z minimalizmem nauczyłam się, że wyraz „slow” można dodać absolutnie do wszystkiego i to zestawienie zawsze będzie wyglądało dobrze. Jednak, jakkolwiek by nie było, już „slow floors” przyprawia o dreszcze nie tylko purystów językowych. Ale dopóki jedynym orężem tych połączeń wyrazowych jest słownik, dopóty nie przekonamy się, że ta idea ma jakikolwiek sens. Wiadomo, że żeby przekonać się, że coś jest prawdziwe, najlepiej to pogłaskać lub polizać. Wiemy to od dziecka, a potem w procesie socjalizacji jakoś zapominamy. Nie będę, rzecz jasna, przekonywała, że slow designu należy doświadczyć empirycznie, bo straciłabym swoją wiarygodność i musiałabym szukać wyznawców, a nie czytelników. Napisanie tego tekstu było jednak moją idée fixe, bo teraz codziennie widzę, że slow design potrzebuje odniesienia do praktyki. Do podłóg.
Slow podłogi
Jakie to wygodne – pójść do supermarketu, wybrać najcieplejszy, najpiękniejszy chleb i mieć świadomość, że od jego spożycia dzielą nas tylko kilometrowe korki w drodze do domu. Podobnie z podłogami: w salonach od ręki można dostać wszystko, czego dusza zapragnie. Tymczasem dłuższy proces produkcji jest wpisany w definicję slow designu tak jak jajka z bekonem w angielskie śniadanie. Musimy liczyć się z tym, że jeśli chcemy, by nad naszym produktem pracowali ludzie, a nie maszyny, to trochę na niego poczekamy. Ale jeśli każda deseczka będzie odpowiednio dopieszczona, to nasze zadowolenie z ostatecznego efektu jest już wyłącznie efektem ubocznym. Białe pieczywo z supermarketu świeże dwie godziny versus prawdziwy chleb na zakwasie, którym możemy rozkoszować się tydzień.
Slow design miłościwie panuje wszędzie tam, gdzie jest manufaktura. W jego królestwie wartość pracy ludzkich rąk jest nieoceniona, dlatego jest ona jednocześnie odpowiednio wynagradzana. Dość powiedzieć, że właśnie w tym realizuje się niemal utopijna na pierwszy rzut oka idea sprawiedliwości. Jeśli do kogoś to nie przemawia, a jest człowiekiem pracującym, to niech zastanowi się powtórnie. Ważnym filarem idei slow jest wspieranie lokalnego przedsiębiorcy, który w procesie produkcji wykorzystuje regionalne materiały. Świadomość, że mamy wpływ na rozwój biznesu w naszym sąsiedztwie, jest równie satysfakcjonująca co pierwsze oznaki wiosny po ciężkiej zimie.
Przedsiębiorstwa działające w myśl idei slow design powinny wspierać również lokalną kulturę i sztukę. Jakkolwiek kuriozalnie nie brzmi to w odniesieniu do podłóg, to jest bardzo proste. Współpraca z architektami otwiera szeroki wachlarz możliwości wpływania na rozwój sztuki, która dziś z przymiotnikiem „użytkowa” definiowana jest nieco liberalniej niż jeszcze kilka dekad temu. Nie da się też ukryć faktu, że otoczenie kreowane przez architekta znacząco wpływa na zmianę naszego poczucia estetyki. To wielka rola designu, która realizowana może być tylko w sposób całkowicie świadomy.
Rozkładanie idei slow life na czynniki pierwsze zostawię tym, którzy poziom znudzenia popularnonaukową terminologią potrafią zredukować imponującym warsztatem pisarskim. Bezrefleksyjne zachwyty także nie leżą w mojej naturze, a w podejściu do życia przypominam raczej Tomasza Apostoła (nie uwierzę, jeśli nie włożę ręki!). No więc, napisałam, bo zobaczyłam! I dla innych mam prostą konkluzję, że kiedy trzeba upiec chleb, to niektóre gotowe przepisy są najprostszym rozwiązaniem, ale dopiero zmiana proporcji składników jest gwarantem tego, że rodzicami sukcesu będziemy my sami.