Czym nas zadziwi ciotka Rozalia z Piotrkowa, czyli kilka słów o jodełce
Myśląc o urządzaniu wnętrz, pozwolę sobie na stwierdzenie, że w procesie dokonywania wyboru gubią nas dwie pokusy: uleganie modom i pogoń za oryginalnością na siłę. Efektem pierwszej są sztampowe wnętrza, które nudzą się po paru latach albo stają się groteskowo brzydkie na skutek zohydzenia zamęczonego trendu. Pierwszą zapowiedzią takiego rozwoju wydarzeń jest syndrom lodówki – otwieramy lodówkę, a tam nasz ukochany gadżet, który pojawił się już we wszystkich czasopismach wnętrzarskich, zawisł na stałe na głównej stronie portalu aukcyjnego oraz zagościł w większości domów naszych znajomych.
Druga pokusa to szalone, impulsywne i pochopne chwytanie propozycji dziwnych, nieprzemyślanych tak bardzo, że wprawiają w osłupienie może i samego projektanta, który po jakimś czasie ze stuporem spogląda na swoje portfolio i, w głowę się drapiąc, sam zadaje sobie pytanie: „Ja to naprawdę zaprojektowałem?”. Ofiary takiej chwili szaleństwa lub celowego dążenia do zrobienia czegoś niezwykłego-nie-wiadomo-po-co budzą się w domach tak nerwowo niezharmonizowanych, że nie pozostaje im nic innego, jak uciekać z tych mieszkań na długie i dalekie wakacje lub przynajmniej na częste wyjazdy służbowe.
Jak się uchronić przed dwiema skrajnościami? Co leży pomiędzy zapalczywym non- a miałkim konformizmem? Odpowiedź jest banalna i nudna jak urlop nad morzem: klasyka!
Dlaczego wybór sprawdzonych od stuleci surowców, deseni, palety kolorystycznej jest tak mało popularny? Czy trzeba być nudziarzem lub wykazywać braki w sferze wyobraźni, by sięgnąć po motyw sprawdzony od pokoleń, dzięki któremu goście, wchodząc do waszego domu, zamiast wykrzyknąć z zachwytem (choć najpewniej ze strachem): „O, jakie to fajne… takie… INNE”, usiądą i zamilkną, zastawiając się, co sprawia, że jest im u was tak dobrze?
A gdyby to był klasyczny parkiet? Za mało ambitne jak na ludzi z zamiarem rzucenia sobie świata do stóp? Czy klepki w jodłę wpisują się poprawnie tylko w kontekst przesiąkniętego wonią formaliny mieszkania ciotki Rozalii z Piotrkowa?
Zróbmy dziesięć kroków w tył. W pewnym oddaleniu łapie się lepszą perspektywę. Co mówi wam słowo „chevron”? Brzmi dobrze, lubimy je, zagościło w naszych słownikach i w naszych domach na fali popularności i entuzjazmu, z którym powitaliśmy między Odrą a Bugiem styl amerykański. Chevron jest świeży, jest top, jest trendy. A jednak słowo funkcjonuje w języku polskim w spolszczonej formie – „szewron”, co oznacza, że ten wzór znany jest w naszej kulturze od dość dawna. Ups! Czujecie formalinę?
„Szewron” pochodzi od francuskiego słowa „chevron” i oznacza po prostu… jodełkę właśnie. Ciotka Rozalia ma w domu chevrona?! Tak! Następnym razem, popijając szarlotkę herbatką u ciotki, przyjrzyjcie się dokładnie, bowiem być może jest to jodełka francuska – najpiękniejsza, moim zdaniem, forma szewronu, klasyczny wzór parkietów, bez których nie wyobrażam sobie paryskiego apartamentu (a Francja ostatnio zawładnęła moją wyobraźnią niemal niepodzielnie). Spójrzcie wnikliwie na paryskie kadry: roślinne motywy na balustradach balkonów, wysokie drewniane okna, jedwabne zasłony ciężko opadające na podłogę, drewnianą, pokrytą klepką, układającą się we wzór zygzaka.
Długość deszczułek, z których ułożony jest parkiet francuski, zmienia się proporcjonalnie do powierzchni podłogi – im większa powierzchnia, tym dłuższe deszczułki, jeśli pomieszczenie jest nie za duże, deseczki też powinny być mniejsze. Co istotne, każda z klepek na krótszym boku, przyciętym pod kątem 45 stopni, styka się z drugą, tworząc prostokątny wierzchołek, a linia styku biegnie odcinek za odcinkiem, układając się długą prostą. Tylko tyle. Brak wymyślnej kompozycji, niespokojnych wariantów kolorystycznych, gatunków drewna o nazwach, dla których nie łatwo ustalić prawidłowe brzmienie. Jodełka. Parkiet. Dąb. Klasa.