Styl boho, czyli francuska cyganeria na amerykańskich językach
Podobają mi się rzeczy, które większość określa jako pozbawione gustu. Bywa, że częstotliwość takich uwag napawa mnie niepokojem. Albo rzeczywiście mój gust to sprawa dyskusyjna, albo słucham opinii niewłaściwych ludzi, albo po prostu wyprzedzam epokę i jestem skazana na dożywotnie niezrozumienie, ale za to zdobędę rozgłos i uznanie po śmierci. Jakkolwiek by nie było, moją dezorientację zawsze łagodzi wyszukiwarka Google. Wystarczy, że wpiszę „bohemian interiors” i od razu czuję się lepiej! Przekonuję się wtedy, że gdzieś daleko, w Ameryce Północnej, styliści i architekci wnętrz mają ten sam problem co ja.
W kontrze do nowoczesności
Są takie mieszkania, które od pierwszych sekund wywołują w nas mieszane uczucia. Specyficzny zapach staroci i lakierowanej przed dwudziestu laty boazerii nie pozwalają nam cieszyć się klimatem, którego prawdopodobnie nie doświadczymy już nigdzie indziej. I choć mamy przekonanie, że wszystko w tym wnętrzu istnieje tylko w jednym, unikalnym egzemplarzu, to nie doceniamy tego, bo brak tu skandynawskiego sznytu, do którego przywykliśmy, podziwiając katalogowe aranżacje mieszkań à la „Czarny kwadrat na białym tle” Malewicza. W czasach, w których opasłe tomy ksiąg wymierają na rzecz coraz cieńszych wersji Kindle’a, nie możemy sobie pozwolić na to, żeby miejsce, którego wielkość nie jest mierzona w gigabajtach, zająć czymś niepotrzebnym. I tak z naszych półek znikają programy spektakli, na których byliśmy na pierwszych dziesięciu randkach, muszle z plaż Portugalii, eksperymenty z kursu szydełkowania i owoce fascynacji buddyzmem. Zostajemy z idealnie wypolerowanymi, czarno-białymi powierzchniami przełamanymi gdzieniegdzie bieloną ścianą z cegły i naklejką z hasłem „Bądź sobą!”. Takie wnętrza najlepiej wyglądają wieczorem, przy ultranowoczesnym LED-owym oświetleniu i po lampce dobrego pinot grigio. Albo po dwóch.
Patti Smith i artyści eksperymentujący
Wracając do amerykańskich architektów, to trzeba przyznać, że mają tupet. Zuchwale twierdzą, że czerpią z nawyków mieszkaniowych XIX-wiecznej paryskiej cyganerii, choć sami Amerykanie mają w swojej historii epizod, do którego mogliby nawiązać, mówiąc o stylu boho. W tym momencie przypomina mi się fantastyczna książka Patti Smith „Poniedziałkowe dzieci”, w której opisuje, jak na przełomie lat 60. i 70. mieszkała wraz z Robertem Mapplethorpe w hotelu Chelsea. Myślę, że styl i sposób, w jaki to robili, można by uznać za właściwy początek tego, co architektka i blogerka Justina Blakeney nazywa „the new bohemians”. Patti mieszkała w ścianach, które służyły jej i jej partnerowi za pracownię, studio fotograficzne i salon, w którym przyjmowali gości bynajmniej nie na herbatę. Pisała poezję w towarzystwie przedmiotów, do których miała sentyment, i myślę, że jeśli pamiętała o ścieleniu łóżka, to przykrywała je po prostu starym prześcieradłem barwionym metodą tie-dye.
W takim sensie współczesne boho wywodzi się nie – jak byśmy bardzo chcieli – z francuskiej bohemy, lecz z Beat Generation, rewolucji hippisowskiej i Jima Morrisona. I jeśli w waszym domu stąpa się po patchworkowych poduszkach, śpi się w towarzystwie „Trzech mądrych małp” i myje się zęby, patrząc w lustro w pozłacanej ramie, to chyba łatwiej będzie przyznać, że to po prostu po amerykańsku, niż przekonywać, że wpływ na to miała twórczość Baudelaire’a, a ta figurka uśmiechającego się Buddy – stojąca gdzieś między słoiczkiem z solą i pieprzem – to wyraz dekadentyzmu.
W Europie XXI wieku
Zaduch boazerii to dla amerykańskich designerów egzotyka. Nic ich więc nie powstrzymuje przed tym, żeby składować w mieszkaniach kolorowe i niepotrzebne przedmioty. Nie da się ukryć, że wychodzi im to najlepiej, bo choć przyjęliśmy tej wiosny modę na styl boho, to w naszych rodzimych wnętrzach wygląda on nad wyraz skromnie. Trochę tak jakby hippisowską duszę wyrażać poprzez noszenie jednego pierścionka, w dodatku będącego obrączką. Nieco odważniejsi polscy projektanci zaczęli zakładać poncho, zapałali miłością do kaktusów i innych egzotycznych roślin, ale na razie nazywają to stylem ekologicznym, co wydaje mi się niepotrzebnym sceptycyzmem. Oczywiście jeśli zdecydujemy się na boho, to ryzyko konfrontacji z kiczem jest wpisane w nasze działanie, ale efekt końcowy będzie na pewno bardziej spektakularny niż kolekcje szwedzkich producentów inspirowane amazońskim lasem deszczowym. I nie sugerujmy się też serią lodówek Smeg powstałą w wyniku współpracy z Dolce & Gabbana, bo to raczej ciekawostka antropologiczna niż efekt faktycznej fascynacji bohemą.
Boho jakie jest, każdy widzi. To trudny styl i raczej nie do nauczenia, bo wymaga, abyśmy oddali wszystko w ręce intuicji. Polski design ma w tym naprawdę pod górkę, bo musi się zmagać ze spuścizną spółdzielczych mieszkań, w których królowała, no cóż… boazeria.