W domach z betonu… mieszkają wspomnienia z dzieciństwa

Duże blokowisko w dużym mieście. Niby odświeżone, niby okna wymienione, ale wciąż gubi mi się tu poczucie czasu, przywołując obrazy lat szczenięcych. Z jednej strony nie lubię, z drugiej – mam sentyment. Oczywista w swojej przewidywalności kompozycja rzędów bloków w szkaradnych, nietrafionych odcieniach pasteli, którymi zastąpiono popularny do niedawna odcień sraczkowaty. Kartka A4 z wielkim, pogrubionym napisem „ZAKAZ WYSTAWIANIA GABARYTÓW”. Włożona do plastikowej koszulki, przyklejona na odrapanych drzwiach do pomieszczenia z kubłami na śmieci. Swoją drogą, idealne miejsce na ekspozycję imponujących ilości ludzkich odpadów – tuż obok wejścia głównego, zamiast wycieraczki ze sloganem „home, sweet home”. Trochę już tam ta kartka wisi, więc wilgoć zrobiła swoje, tworząc w duecie z atramentem ciekawy, graficzny zaciek.

Jeszcze ciekawsza jest kompozycja znajdująca się pod tym wielgachnym napisem. Nic, tylko się przysiąść, rozłożyć dzierganą serwetę i dwie szklanki w metalowych koszyczkach, obowiązkowo na spodeczku. Otóż pod napisem panoszą się właśnie „gabaryty”: dywanik, fotele à la Kalwaria z kolumienkami w podłokietnikach, ława z paździerzu i żeby dla wszystkich starczyło miejsca – wersalka (niezły zgrzyt między szumnym pochodzeniem tego słowa a tym, jak ewoluował ten mebel). Ekspozycja tego zakątka zmienia się często, zgodnie z harmonogramem kursu auta z paką, które wywozi gabaryty tam, skąd już raczej się nie wraca. W miejsce poprzedniej szybko wkomponowana zostaje następna, nie ma tu czasu na nudę. W końcu bloki – rocznik około ’75 – mają to do siebie, że ciągle ktoś coś remontuje, co przypominane jest mieszańcom na wszelki wypadek dźwiękiem o nazwie „wiertarka plus beton”. „Nowhere to run to” jak w piosence z filmu „Goodmorning Wietnam”. Najciekawszy efekt wytłumienia tego dźwięku można uzyskać, zanurzając uszy w ciepłej kąpieli, polecam.

Te, nazwijmy to, mini muzea, obok klatki schodowej, przywołują we mnie wspomnienia obrazów z dzieciństwa. Ciekawe, ile jeszcze skarbów i reliktów przeszłości kryją na poszczególnych piętrach tajemnicze drzwi, zza których roznosi się zapach przygotowywanego właśnie obiadu. Pięter jest 11, na każdym sześć mieszkań. Klatek w jednym bloku – cztery. Hmm, taki ksiądz chodzący po kolędzie to sporo widział.

Scenografia zmienia się wraz z zapadnięciem zmroku. Teraz przychodzi czas na spektakl światła. Często przywieszam się z nosem przy szybie, oglądając te kolorowe iluminacje. Teraz kolor wymknął się trochę spod kontroli administracji osiedla, dzięki czemu prostokątny zarys bloków migocze wszystkimi kolorami tęczy. No, prawie. Klimat rodem z filmów Kieślowskiego. Właśnie do tego widoku okien tworzących prostokątne płaszczyzny mam największy sentyment. Przypomina mi się zapach mrozu, powroty z sanek, różowawy kolor latarni na śniegu. Boazeria pokryta błyszczącym, niestety, lakierem, ciepłe światło i zapach domu.

Wychowywałam się w bloku, w trochę nietypowym – jak na ówczesne realia – wnętrzu. Choć często dezerterowaliśmy z betonu na łono natury, to jednak mieszkanie w bloku było naszą bazą na co dzień. Moi kochający naturę i architekturę góralską rodzice wykazali się w urządzaniu mieszkania sporą wyobraźnią. Mój tata sam wykonał dużą część mebli w domu, mając do dyspozycji bardzo skromny sprzęt stolarski (a stolarzem nie będąc!). Tak jakby udawał, że to nie wnętrze mieszkania w bloku. Położył parkiet. W pokoju dziecięcym wymyślił łóżka składane na dzień do ściany za pomocą metalowego haka, dzięki czemu miałam wraz z rodzeństwem miejsce do brykania w ciągu dnia (może dlatego teraz lubię wyeksponowane we wnętrzach stojące łóżka). Sufit zdobiły podróbki belek stropowych, a wycięte fragmenty tapety z Pewexu imitowały cegłę, uwaga, gotycką. Do tego masa, masa roślin wijąca się z dołu i góry. Co ciekawe, wszystkie podkradane znajomym, szczepki, którym najwyraźniej odpowiadała atmosfera naszego domu i rozrosły się do sporych rozmiarów, zasługując na miano modnego teraz hasła „urban jungle”.

Moim ulubionym pokojem był tzw. Warsztat. Tak mówiliśmy o pomieszczeniu, w którym jedną całą ścianę zajmowały półki z książkami i wielka mapa wraz z powieszonym na metalowym łańcuchu korzeniem. Pod oknem stało moje biurko, naprzeciw – mojej siostry, ustawione tak, że gdy obie siedziałyśmy przy biurkach, stykałyśmy się plecami. Największe, trzecie biurko to biurko taty, z masą (wszystko zrobione przez niego) szuflad, pólek, półeczek oraz masą cudownych przedmiotów, których raczej nie można było używać, ale co zrobić – były mi tak bardzo potrzebne. Jeszcze zanim pojawiło się w Warsztacie moje biurko, stała tam mała szafeczka, po której otwarciu wysypywały się ogromne ilości szarych torebek po cukrze. Tak, jako małe dziecko zbierałam szare torebki po cukrze. Zawsze lubiłam szary papier i tak mam po dziś dzień.

Dużym atutem bloku z mojego dzieciństwa było to, że był ostatnim na osiedlu, dzięki czemu mieliśmy z czwartego piętra widok na stare, pokryte dachówką poniemieckie kamienice i drzewa, a pod samymi oknami mieściły się ogródki działkowe i sady. Wszystko to w centrum miasta.

Kiedy wyjechałam na studia do Krakowa, postanowiłam sobie, że już nigdy w życiu nie zamieszkam w bloku. Zakochałam się w krętych klatkach schodowych starych kamienic, bramach kryjących posadzki z drewnianych kostek, starych drewnianych windach, witrażowych szybkach, skrzypiącym parkiecie. Nie zrażały mnie słabo ogrzewane mieszkania wynajmowane biednym studentom, ogrzewałam się atmosferą tych miejsc. Sutereny, podwórka, wejścia do mieszkań z balkonów. Kto mieszkał, ten wie. Można by długo pisać.

A jednak życie potoczyło mi się tak, że obecnie mieszkam znowu w starym bloku, powróciły mętne pastele elewacji. Na szczęście przewagą starych blokowisk nad nowymi są równie stare drzewa pamiętające czasy powstawania serialu „Alternatywy 4”. Na ósmym piętrze widzę z okna gałęzie wielgachnej topoli szumiące w letnie wieczory (jej czubki sięgają 11. piętra!). Historia kołem się toczy. Sąsiada z góry nazwaliśmy pieszczotliwie „Stuku puku”. Najwyraźniej pasjonują go nocne robótki snycerskie. Jest więc trochę strasznie, a trochę jak… w domu.

Małgorzata Gibas-Grądman

Założycielka marki LAS I NIEBO, w której połączyła swoje zainteresowania: projektowanie, rysunek i miłość do natury. Z wykształcenia architekt wnętrz i scenograf. Drzewołaz, lubi szwędać się po lesie i gapić na góry.