Wnętrzarska lista marzeń, czyli sposób na to, by urządzać się w trybie slow
Za chwilę minie rok, od kiedy wprowadziłam się we własne cztery kąty. Dzięki temu, że w końcu mam swoje miejsce, w którym mogę snuć plany na przyszłość i urządzać się po swojemu, wreszcie czuję się bezpiecznie. Tu odnajduję spokój, a nawet ciszę (no, chyba że akurat sąsiedzi studenci postanowią trochę poimprezować, ale zwykle zaciskam wtedy zęby i im wybaczam) i nie muszę się martwić, że w towarzystwie przejawiam skłonności introwertyczne.
Rzeczy mam niedużo, moja druga połówka także. Z meblami nie szaleliśmy, sporą część kupiliśmy przy okazji różnych promocji. Jak na parę, która próbuje samodzielnie stanąć na nogi, wydatków mamy sporo. Kiedy w kwietniu udało mi się wzbogacić wnętrze o mały, drewniany stolik kawowy, skakałam z radości. Jest to dla mnie rzecz, która codziennie przypomina mi, że jeżeli czegoś bardzo chcę, to mogę to osiągnąć. Sztuka kosztuje, ale jaka później jest z niej frajda – móc się pochwalić i zgromadzać wokół niej gości (a niech podziwiają i zazdroszczą!).
Jest tyle pięknych rzeczy, którymi chciałabym się na co dzień otaczać, ale w moim mieszkaniu wciąż panuje minimalizm. Liczba dekoracji jest naprawdę nikła. W dużym pokoju: kratka zbrojeniowa na ścianie – robiąca za moodboard codzienności – oraz zegar ze zwykłej płyty w stylu prowansalskim (jak dla mnie dzisiaj już ociekający kiczem). W sypialni wisi plakat oprawiony w czarną ramkę oraz robótka ręczna, przedstawiająca kosz z kwiatami, którą stworzyłam którejś zimy, jeszcze za czasów podstawówki. Kuchnią i łazienką na razie się nie zajmuję – kiedyś przyjdzie na nie czas w ramach akcji remontowej.
W urządzaniu się i realizowaniu moich wnętrzarskich marzeń pomaga mi Chcę-Lista. Okazało się, że dla mnie to dobry sposób na zaplanowanie roku, pomoc przy mierzeniu sił na zamiary. Co prawda stworzyłam ją w kwietniu (mój blog powstał w lutym), ale pod koniec grudnia na pewno ją jakoś konkretnie podsumuję. Nie mam zamiaru rozdrabniać tej listy, tworzyć podobnych całych zestawień co miesiąc, a na pewno nie w najbliższym czasie, bo… wszystko kosztuje, a poza tym po co zadręczać się tym, że nie można sobie od razu na coś pozwolić? Tym bardziej, że chodzi mi przede wszystkim o to, by z mojej Chcę-Listy wyciągać pewne ważne spostrzeżenia: jak zmieniają się moje upodobania, jaki wpływ mają rozmowy z moją drugą połówką na spojrzenie na pewne rzeczy i zachcianki, jak okazuje się, że niektórych rzeczy… w ogóle nie potrzebuję (przynajmniej nie teraz i nie w tym momencie) i ze spokojem mogę je przerzucić na przyszłoroczną Chcę-Listę albo w ogóle o nich zapomnieć. Ważne jest jeszcze to, aby po prostu do takiej listy wracać, najlepiej raz na kilka tygodni, a aktualizując ją, dobrze przyjrzeć się temu, co jest tuż za plecami.
Tak to już bywa, że kiedy kupi się mieszkanie – na ogół na start cztery białe kąty – to chce się je jeszcze jakoś ukształtować po swojemu, aby stało się przytulne, by po prostu chciało się do niego wracać i żyć w nim, czasem schować się przed światem, wypełnić meblami, ślicznymi dekoracjami, i to najlepiej w przeciągu kilku najbliższych miesięcy. Nie każdy jednak znajdzie od razu fundusze na remont kuchni, łazienki, nie każdy (szczególnie w tych mieszkaniach z rynku wtórnego) od razu zerwie ze ścian kilka warstw farby i pomaluje je po swojemu albo – kolokwialnie mówiąc – ogarnie sprawę z wywalającymi się ciągle korkami. Jeżeli do tego przegląda się piękne blogi wnętrzarskie, czasem po prostu można popaść w depresję, zupełnie zapominając, że osoba pokazująca swoje mieszkanie, sama kiedyś była w punkcie wyjścia.
Na urządzanie się można spojrzeć z innej strony. Chcemy przecież żyć wolniej, jeść zdrowiej, cieszyć się z małych rzeczy, więc czemu nie urządzać się w dużo wolniejszym tempie?
Jako że ze mnie co najwyżej adeptka sztuki urządzania się, kupowanie nowych rzeczy rozciągam w czasie. Po niemalże roku od wprowadzenia się na swoje-własne, wciąż nie mam lampek nocnych po obu stronach łóżka (a co ciekawe, mojej drugiej połówce w ogóle to nie przeszkadza), a większość ścian wciąż świeci pustkami lub zajmują je rzeczy z mojego rodzinnego domu (które z resztą zaczynam darzyć coraz mniejszym sentymentem, bo, hej!, trzeba iść naprzód, a nie oglądać się w przeszłość!). Ale i na kompletowanie ręczników, ciepłych koców i kubków, w których można podać kawę lub herbatę gościom bez obciachu, przyjdzie kiedyś pora.
Cały czas obserwuję mody i trendy, poszukuję praktycznych rozwiązań, a poza tym wiem, że droga do pięknego mieszkania jest długa i wyboista. Na szczęście mam swoją wnętrzarską listę marzeń i urządzam się w trybie slow.