RECENZJA: India Hicks – Island Style
Nie prowadzę domu. Jeśli stoję przy garach, to tylko dlatego, że podgrzewam kotu żarcie, które przez pomyłkę włożyłam do lodówki godzinę wcześniej, a kot z głodu i desperacji drapie już kuchenne fronty (ale jak nie dostanie kurczaka w temperaturze pokojowej, to głodówka). Dlatego z przerażeniem zareagowałam na przypadkowo otworzone strony w książce Indii Hicks „Island Style”, które przedstawiały aranżacje stołu: to na kinderbal, to na Halloween, to na przyjęcie urodzinowe. Zwaliły mi się na głowę wściekłoróżowe Hello Kitty, kościotrupie uśmiechy, posrebrzane i wytaplane w brokacie baloniki, a to wszystko okraszone rzędem równo poustawianych talerzyków ze schematem: nóż po prawej, widelec po lewej, widelczyk do ciasta, do ryby, do tortu, do bułki, do marchewki z zupy, do wydłubywania krabiego mięsa ze szczypców, w zestawie z nożykiem do masła i masełka, dla cioci, dla babci, dla wujka, dla leworęcznych i dla tych, co ze sztućców nie korzystają w ogóle. „Nuda, to nie dla mnie” – pomyślałam. Odłożyłam książkę na szafkę nocną i zaczęłam zastanawiać się, jak zakomunikuję moje rozczarowanie Luizie z bloga Homelikeilike, która mi tę książkę poleciła.
Gnębiło mnie jednak przeczucie, że zachowałam się nieprofesjonalnie, bo kilka przerzuconych w pośpiechu kartek jest niczym wobec ogromu 224-stronicowej opowieści. Wzięłam „Indię Hicks” ze sobą do biura i zaczęłam – w przerwie między jednym zleceniem a drugim – czytać, strona po stronie. Jak dobrze zrobiłam!
Zwykle albumy ze zdjęciami przelatuję wzrokiem. Gdybym tym razem nie zaczęła tak starannie literować, nigdy nie mogłabym napisać, jaką inteligentną, zabawną i inspirującą osobą jest India Hicks. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zetknęłam się z tekstem, z którego tak bardzo emanuje erudycja autora. Mam wrażenie, że Hicks przeczytała wszystkie książki świata, obejrzała wszystkie filmy, zwiedziła wszystkie kontynenty i zetknęła się ze wszystkimi kulturami naszego globu. A ja powierzchownie oceniłam ją jako osobę spełniającą się wyłącznie w prowadzeniu domu! Mądra i silna kobieto, wybacz!
Jakkolwiek jest to recenzja książki, ja piszę pean na cześć Indii Hicks. Jestem wobec tego winna kilka słów o samej zawartości „Island Style”. Wydaje mi się, że jest to opowieść o posiadłości Hibiscus Hill na Bahamach, ale jedyne, co mogę napisać z całą pewnością, to to, że to opowieść o wszystkim. O rodzinie, o domu, o designie, o obyczajach, o ludziach. Owszem, zajrzymy tu do domu autorki, ale próżno szukać w nim jakichś definicji stylu wnętrzarskiego; ktoś powie, że to styl kolonialny, ktoś, że coastal, inny skupi się, jak ja, na aranżacjach stołu. To księga inspiracji, które autorka spójnie zebrała w całość, ale są one tylko tłem dla historii napisanych z humorem i przenikliwą błyskotliwością. Nic nie poradzę na to, że wszelkie próby zdefiniowania zawartości „Island Style” kończą się na analizie samej Hicks. To autorka z grona tych kokietujących.
Tak pisze o swoim partnerze życiowym: „I had been reminded that an old friend was now living in this remote spot. As the island is only half a mile wide and three long, it did not take much detective work to find David. Shoeless and suntanned, he was running a small hotel with a copy of Joseph Conrad’s „An Outcast of the Islands” in one hand and a Bloody Mary in the other. Four months later I was pregnant”. Można dosadniej, zachowując klasę? Chyba nie. Oczywiście, musi być w tych słowach spora dawka pisarskiej fantazji, która sprawia, że to wizja uniwersalna. Wystarczy podmienić w tekście Indii imię wybranka oraz tytuł lektury, którą trzyma w dłoni, i mamy spersonalizowaną literacką wizję, która stwarza nowe wymagania wobec i tak już wyidealizowanego partnera. A ten kiedyś wkroczy na białym koniu (podjedzie starym Mercem w kabrio) i odciągnie zaklętą w żabę i odzianą w rozciągniętą podomkę księżniczkę od szorowania podłogi (bo białe kafelki i brud się zbiera w fudze). Zresztą o księżniczkach w tej książce też jest, także da się pomarzyć podczas lektury. Zaznaczam jednak od razu, że India Hicks – mimo że, jak pisze, jej ojciec przygotował zawczasu listę książąt, których powinna poślubić – nie jest jedną z nich. Zawsze robiła, co chciała, dziś nadal żyje poza schematami, a jedynie zgodnie z tym, co sama uważa za słuszne. Wówczas, podejrzewając, co przygotował dla niej ojciec, zignorowała jego ambicje i uciekła ze swoim greckim chłopakiem do Bostonu, by skończyć studia fotograficzne. Skończyła – jak na antyksiężniczkę przystało – z wyróżnieniem.
Jej ojciec to David Hicks – projektant wnętrz, którego prace nie są dla wszystkich. Mówiąc poważnie, z jego usług korzystali między innymi książę Karol (który jest zresztą autorem listu będącego wstępem do „Island Style”), Helena Rubinstein i król Arabii Saudyjskiej, więc można śmiało stwierdzić, że rekomendacje miał niezłe. On także jest bohaterem tej książki, pojawia się nie tylko w słowach napisanych przez autorkę, lecz także na rodzinnych fotografiach, które obficie zdobią przestrzeń nad stołem w jadalni (tak osobliwy pomysł, by spożywać posiłki w gronie czarno-białych uśmiechów przodków, mogła mieć tylko India Hicks). Uważny czytelnik dostrzeże nazwisko jej ojca nawet na grzbietach książek ciasno przechowywanych w białych, klasycznych regałach domowej biblioteki. To drobiazgi, ale właśnie tak skrupulatna jest autorka: każdy przedmiot znajdujący się w jej domu zasłużył na szczegółowy opis w „Island Style”, od żuka, który przybłąkał się w zakamarki jej biura (i stał się znakiem rozpoznawczym jej firmy), po ręcznie wykonany drewniany stojak na długopis. Momentami aż czuję się nieswojo, analizując historię każdej rodzinnej pamiątki, ale szybko odnajduję się w tej sytuacji, przypominając sobie, że współcześni celebryci zaczynali swoje kariery od bardzo intymnych nagrań wideo…
Ja jeszcze o tej kobiecie napiszę. Chciałabym jednak wówczas skupić się na samym designie, wnętrzach, do których drzwi otwiera przed swoimi czytelnikami, bo nie da się ukryć, że sama postać Indii Hicks dziś zdominowała mój tekst. To jednak najlepsza recenzja, najlepsza motywacja, by po album „Island Style” sięgnąć, bo przyniesie on ze sobą nową i interesującą znajomość. A przecież o to chyba w lekturach chodzi – żeby poznawać nowych ludzi!