RECENZJA: Marcin Wicha – Jak przestałem kochać design
Z mokotowskiego podwórka, na którym się wychowałam, pamiętam przede wszystkim krzaki żywiołowo żółciejące na Wielkanoc i zabawę w dorosłość. To nigdy nie była jednak schematyczna zabawa w domowników wracających po szesnastej na obiad składający się ze schabowego i mizerii. Nie. Ja i moje koleżanki – miałyśmy ambicję i wyobraźnię, które kazały nam wcielać się w największe gwiazdy amerykańskiego show-biznesu mieszkające w wielopokojowych willach w Laguna Beach. Rysowałyśmy sobie dowody osobiste i paszporty, w których na pierwszych stronach określałyśmy jasno nasze nowe tożsamości, a na kolejnych wklejałyśmy zdjęcia mężów i zapisywałyśmy swoje preferencje dotyczące ulubionego koloru i gatunku muzyki. Byłam Victorią ze Spice Girls, miałam męża Keanu Reevesa, lubiłam różowy, a słuchałam r&b oraz jazzu.
W związku z powyższą zabawą podczas przeglądania „Bravo” trzeba było mieć się na baczności, żeby uprzedzić koleżankę i zarezerwować nową tożsamość słowami: „Ja jestem tą!”. Do dziś lubię zastanawiać się, czy mogłabym być postacią, z którą aktualnie mam do czynienia – bohaterem filmu, autorem piosenki, pisarzem. Czytając książkę „Jak przestałem kochać design”, nie miałam wątpliwości – chcę być Marcinem Wichą!
Być jak Marcin Wicha
Swoje wyznanie muszę od razu uzasadnić, w przeciwnym razie pozostanie ono co najmniej bezsensownym dziwactwem lub, co gorsza, przejawem jakiejś lekkiej nierównowagi psychicznej. Otóż Wicha ma coś, czego pragnie każdy pisarz – bezpretensjonalny styl uroczego gawędziarza. Manipuluje humorem i ironią, przekładając je sprawnie z jednej ręki do drugiej – jak kuglarz, który za chwilę staje się surowym sędzią. Po lekturze nie mogłam pozbyć się wyobrażenia, że Marcin Wicha po prostu usiadł do tej książki i ją napisał. W ten sam sposób, w jaki zjadł obiad, umył się i położył do łóżka. Bez rozpaczliwych modlitw o wenę, wyrywania włosów z głowy i wielogodzinnych głodówek spowodowanych niemożnością odejścia od klawiatury w obawie przez stratą nagłej i błyskotliwej myśli. Lekkość zdań, które układają się na całość felietonów „Jak przestałem kochać design”, neutralizuje ciężki temat. Ciężki, bo złożony głównie z rozczarowań, które następują po zetknięciu się designu z człowiekiem. Chcę być Marcinem Wichą, bo chciałabym mieć ten sam dystans do tych rozczarowań, dystans do faktu, że to, co jest wokół nas, jest brzydkie; że design tworzą też ludzie pozbawieni fantazji; że ten design leży na naszych kuchennych blatach i wykrwawia się w kolorowych znaczkach będących logo firm budowlanych. A poza tym chciałabym umieć pisać o tym z taką łatwością.
Znak czasów
Powołałam się zresztą na styl Marcina Wichy, przywołując na początku tej recenzji wspomnienie z dzieciństwa. Spóźnione względem czasów Wichy przynajmniej o dekadę, ale jakże autentyczne i skażone duchem czasów, w których przyszło mi się wychowywać. Ten duch jest zresztą bardzo ważny, bo z recenzowanej książki wynika, że właśnie w nim odbija się design. Dla mnie to był już design rozkręcającego się kapitalizmu, który można było podziwiać ze stron kolorowych gazetek Gianta, będąc odzianym w papierową koronę z Burger Kinga, dla Wichy ostatnie lata komunizmu, których wspomnienie każe mu dziś delikatnie obchodzić się ze sformułowaniem „polska szkoła plakatu”.
„Jak przestałem kochać design” to taka sałatka caprese, w której zamiast najwyższej jakości pomidorów i mozzarelli przeplatają się opinie i fakty okraszone doświadczeniem i wiedzą. Marcin Wicha spisał czterdzieści lat polskiej estetyki z niesamowitą wirtuozerią. Smacznego!